Od tego momętu jestem tu z wami:)
Witam! Moja historia z życia wzięta rozpoczyna się feralnego 16 lipca 2010. W tym właśnie dniu mój mąż ulega wypadkowi, w którym na oczach dziecka i moich doznaje bardzo poważnego urazu mózgu. Jest to moment, który nigdy przenigdy nie zniknie z mojej głowy. Pogotowie przyjeżdża na sygnale po 25 minutach oczywiście, zawożą męża do szpitala położonego o 2 km od miejsca zdarzenia.
Jest godzina 17, mąż ma tomografię i w tej chwili moje życie zapada się. Pytam łaskawego Pana doktora co z moim mężem i usłyszałam wtedy wyrok z ust lekarza "Jak dożyje jutra, to będzie dobrze". Uraz mózgu
wylew, podtwardówkowy pod opony twarde mózgu, złamanie kości czaszki ,mówiac w kilku słowach: wylew do mózgu. Po kilku chwilach oprzytomnienia dostaję wiadomość, że męża nie będą operować w tym szpitalu ze względu na to, że nie ma zestawu 10 neurochirurgów, ponieważ to już piątek i wcześniej poszli do domów.
Krew mnie zalała momentalnie, w takim momencie liczy się każda minuta. Dowiaduję się, że mąż zostaje przewożony do szpitala, który mieści się godzinę drogi stąd, czyli w Zgierzu. Przewózka trwałą 2 godziny, nie było wolnych karetek przewozowych, zaintubowano męża już i tak, czekaliśmy sobie na karetkę, ja w histerycvznej panice, krzyczałam do lekarzy, aby przyspieszyli ten bieg o każdą sekundę życia mojego męża.
Po dwóch godzinach zjawia się karetka, to już godzina 19, a wylew postępuje w mózgu. Dojechaliśmy na miejsce, tam ponowny tomograf oraz rezonans. Jest godzina 21, maż trafia na stół operacyjny. Te chwile, te godziny były najgorsze w moim życiu. Czekanie na wyrok: co będzie, jak poszła operacja. Aż nie chcę tego wspominać.
O godzinie 23.30 wyszedł neurochirurg, po czym powiedział: operacja poszła gładko,
krwiak usunięty, mózg w strasznym stanie. Zawieźli męża na OIOM i tam zaczęła się walka o życie. Nastąpił
obrzęk mózgu, czyli mózg powoli obumiera sobie, mamy tylko trzy godzinki na OIOM'ie na widywanie męża. Te trzy godziny są makabryczne, ta cała aparatura podtrzymująca życie, on z zabandażowaną głową wprowadzony w śpiączkę farmakologiczną, straszne, okropne.
Walka trwa z dnia na dzień, po tygodniu walki lekarze stwierdzają, że czas na rozważanie nad odłączeniem od respiratora i podpisaniu papierów, aby oddał organy. Nogi mi się ugięły, dostałam ataku paniki, szału, nie wiem jak to nazwać. Jak to organów? Nie docierało to do mnie w ogóle, dajcie mu szansę, jeszcze prosiłam.
Zapadła decyzja, że poczekają jeszcze 7 dni. Te 7 dni były koszmarne dla mnie. Aż wreszcie nastąpiło największe szczęście w tym całym nieszczęściu. Nadzeszła próba odłączenia respiratora. Udało się, zaczął sam oddychać,moja radość dosięgła zenitu, lecz lekarze nadal utrzymywali go w śpiączce i twierdzili, że stan jest nadal ciężki. Mózg, czyli prawa jego półkula nie funkcjonuje, w ogóle obumarła. Pani mąż będzie roślinką lub będzie trzylatkiem w ciele męższczyzny.
Załamałam się bardzo, ale trzymałam kciuki za niego. Codziennie do niego mówilam, jak bardzo mi go brakuje, jak brakuje dzieciom taty. Kazali mówić, mimo śpiączki. On panią słyszy. Tak wiec trzy tygodnie trwały wieczność. Ale opłacało się. Po trzech tygodniach walki wybudzono go ze śpiączki. Pamiętam jak dziś, gdy otworzył oczy.
Ten wzrok, pusty wzrok, wpatrzony w sufit, bez żadnej reakcji na cokolwiek. Na moje glosy, na pytania, nic, kompletnie nic. Zamarłam z przerażenia, co dalej, jak to będzie. Modliłam się codziennie, chociaż nigdy tego nie robiłam. Nastąpił przełom, mąż spoglądał z dnia na dzień na nas, patrzył jakby nas nie poznawał, swoich najbliższych nic. Zero reakcji na nas, nie mowił, miał
niedowład lewej strony. Bałam się bardzo.
Zawieźli męża na neurologię, tam zrobiono badania. Znowu tomograf i znowu lekarze twierdzący: mózg w strasznym stanie nic z niego już nie będzie. Ja nadal wierzyłam. Mieliśmy jednoosobowy pokoik. Fajnie bo sami, cisza spokój. Uczyłam go wszystkiego na nowo, pytałam, czy mnie poznaje. Kazałam mu wykonywać proste komendy typu pokarz jezyk, zmarszcz brwi, daj mi jakiś znak. Bez rezultatu.
Uczyliśmy się jeść od nowa, od podstaw, wszystko szlo pomalutku. Na neurologii spędziliśmy miesiąc, po czym nastąpił dzień wypisu do domu. Radość, a zarazem strach, obawa jak to będzie dalej. Czy ja dam rade z tym wszystkim?
Teraz mamy 8 miesiąc od wypadku. Maż je łyżeczką, wykonuje proste polecenia, nadal nie mówi, nie chodzi. Jest
rehabilitacja ,teraz w kwietniu jedzie do kliniki, tak więc wkładam wszystkie siły w niego. Nie pokazuję mu, że jestem zmartwiona tym wszystkim. Rozmawiamy z nim dzień w dzień jak bardzo go kochamy, jak bardzo jest nam potrzebny. On wszystko rozumie, daje nam znaki mimiką twarzy, czasem zdarza mu się płakać, wtedy ja też płaczę. Tak wiec walczcie o to, co kochacie i nigdy się nie poddawajcie!
To pisałam na strone wp,opisałam w skrucie moja tragedie:)
Ale ciesze sie ze jestem tu z wami i potrafiliscie pomoc mi bardzo bardzo w tych trudnych chwilach:)