Z ta reanimacja to tak jest. W szpitalach sie nasluchalam. Przestaja reanimowac dopiero po godzinie, jak pacjent nie reaguje. Reanimacja stala sie codziennoscia, poniewaz ulepszono jej metody, coraz wiecej pacjentow jest przywracanych do zycia. No i jest tez ta druga strona medalu. Coraz wieej pacjentow w takich stanach... Nam o zadnej reanimacji nic nie powiedziano. Mowiono a tamponadzie serca, mowiono o jakims peknietym naczynku itd. Dopiero przez przypadek dowiedzialam sie o tym, ze reanimacja trwala 6 minut. Moj sasiad byl renimowany 40 min i jest na chodzie. Po dwoch tygodniach po zawale wrocil do domu. Sprawny i zdrowy. Stal sie tylko moze troche wolniejszy. A moj tato jest po 6 minutach w takim stanie, znaczy w okropnym stanie, chyba ze lekarze nie mowia prawdy i bylo tych minut o wiele wiecej. Ale czy to ma teraz znaczenie? I tak sie nigdy nie dowiem prawdy. I dopoki poprzez renimacje jest ratowane zycie i mozliwy powrot do zdrowia lekarze tego nie zaprzestana, a wtedy beda tez te "nasze" przypadki, zdane na rodzinne i laske Boga, ta druga strona medalu, o ktorej sie niechetnie mowi, tylko najlepiej wypycha, zamiata i koniec. A widzac rozne takie stany, ile bylo wyrzeczen, ponizen, blagan, lez wylanych, bieganiny, nieprzespannych nocy szukajac cos w internecie itd. to tez zastanawiam sie, zeby sobie wytatuowac nie reanimowac. Albo zostac dawca organow, sama nie wiem. Aby oszczedzic mojej rodzinie tego co przezylam i przezywam.
U nas mija dzisiaj dokladnie rok. Dokladnie rok temu poszedl moj ukochany, mlody tatus, ktory miesiac wczesniej zostal dziadkiem, o wlasnych nogach, bez zadych dolegliwosci na operacje zwezania aorty i zastawke. No i z jednej operacji wyszly cztery. Nie padl nigdzie na ulicy i ratowali mu zycie, po prostu zwalili mu operacja, ktora jest juz przeciez rutynowa. I tak juz z niej nie wrocil, ale dalej jest obecny jako tata. Moj tato, ktorego nie poznaje, cialo inne, wzrok nieobecnny (bo nie widzi), myslenie tez zupelnie inne. Tylko niezrastajacy sie paznokiec, ktorego pamietam u niego od dziecka, przypomina mi mojego ukochanego tate. I po roku nieprzerwanej
rehabilitacji, dobrych szpitali i rehabilitantow tato jest powykrecany na wszystkie strony, meczy go okrutna spastyka, nie chce cwiczyc, a jedynym osiagnieciem ruchowym jest obrot z boku na plecy. Zaden inny ruch nie jest mozliwy. Poza tym stracil calkowicie wzrok, krzyczy po nocach, zeby go zabic, zeby go udusic, zakopac w ziemi itd. Nas wszystkich, a przede wszystkim taty zone wykancza ta cala sytuacja. Mnie wykancza, bo jestem daleko i nie jestem w stanie pomoc, a obraz meczacego sie taty zlanego potem i krecacego sie w lozku bez przerwy wisi mi przed oczami. Zaden lek uspokajajcy nie pomaga, neurolog mowi, ze to nieprawidlowe sygnaly z mozgu (padaczke wykluczono) i tak to jest. Z dnia na dzien padaja nam sily. Jak czytalam tu na forum, ze ludzie po prostu juz nie moga, to sama chcialam im dodawac otuchy, ale teraz sama jestem tam, gdzie oni byli i dopiero teraz ich rozumiem. U nas byl postep od stycznia do kwietnia. Tato zaczal sam grysc, rozmawiac (nawet powiedzialabym ze po czesci logicznie) itd. A potem nic, nic sie nie rusza. Apetyt ma, ale jak zaczynaja sie ataki, to tak potrafi sie godzinami wiercic, pocic i dalej jest chudy jak patyk.
I tak to jest z ta reanimacja. Ratuja albo niszcza zycie. Ratuja choremu, albo niszcza choremu i jego rodzinie. Bo czy ktos zapyta jak oni sie czuja? Co oni codziennie maja do przezycia? Pelni nadzieji na cud, ale cud zdarza sie niestety nieczesto. I to boli. I kazdego dnia idac do lozka, boli, bo wiem, ze tato cierpi, bardziej nieswiadomie niz swiadomie, ale cierpi. I tak juz rok.
Paula