Witajcie, dzis mnie tknęło, żeby tu do Was zajrzec. Tak szybko ten czas leci, 16 marca prawie juz rok temu moj brat mial wypadek, jego synek mial wtedy 3 miesiace. Brat po strasznej walce zmarl 28 sierpnia, przed swoimi 27 urodzinami, juz 5 miesiecy minelo... Synek brata rośnie jak na drozdzach i coraz bardziej mi go przypomina. Nie mial nawet okazji nacieszyc sie synem, a tak bardzo o nim marzyl.
Tak sobie dzis patrze z perspektywy czasu, jakie to wszystko bylo potwornie straszne, skad my mielismy tyle sily. Kiedy bylismy u niego w szpitalu na paliatywnym, gdzie opieka byla straszna, robilismy przy nim wszystko, codziennie, mielismy sily jeszcze do niego normalnie pogadac, pozartowac, rozluznic, nie wiedzielismy, czy nas slyszy, widzi. Wprawdzie oczy mial otwarte, ruszal sie, spinal sie, strasznie pocil. Tak jakby tam w srodku walczyl sam ze sobą, krzyczal, a my go nie slyszelismy. Nie mogl przebic sie przez jakis mur.
Gdy po 4 miesiecznym pobycie na paliatywnym zabralismy go do domku, uspokoil sie, a moze osłabł, nie spinal sie juz tak, byl taki luzniejszy, tak oczkami juz madrzej patrzyl. W domku byl tylko 8 dni. Na jego łóżku siedzial przy nim jego malutki synek, zobaczyl go wtedy po raz pierwszy od wypadku po 5 miesiacach i po raz ostatni.
Zmarl trzymany za rekę przez swoją najukochanszą żonę, z którą nie zdazyl nacieszyc sie zyciem we dwoje.