Cześć. Tu Ala. Dawno się nie odzywałam. We wtorek miałam komisję ds orzekania o niepełnosprawności ( trwała 7 słownie: siedem minut) i dostałam stopień lekki na 3 lata. I czuję się, jakbym dostała obuchem w łeb dosłownie. Czy człowiek musi się na tą komisję wczołgać i jojczeć, żeby dostać umiarkowany? Wnioskowałam tylko o dostosowania w pracy, jako zasłużony zhdk mam sanatoria i rehabilitację poza kolejnością, więc tego nie zaznaczałam we wniosku. W grudniu miałam operację: implant stały c6/c7, bo mój dysk się rozleciał, ucisk na rdzeń, początki
mielopatii. Po 5 miesiącach wróciłam do pracy ( umysłowa, 8h przy kompie, ale ją bardzo lubię i nie wyobrażam sobie życia bez niej). Pozostały
zawroty głowy, szum w uszach, sztywnienie karku po paru h siedzenia, drętwienie palców w rękach. Na kontrolnym rezonansie końcem maja okazało się, że c5/c6 też się "rozjeżdża" i neurochirurg powiedział, że kolejna operacja to tylko kwestia czasu. Do tego odezwał się lędźwiowy i w końcu go "ztomografowałam". Nie jest dobrze, rehabilitacja i prochy przeciwbólowe.
I szlak mnie trafia. Mam robić wszystko, żeby mój stan się nie pogorszył. Nie chcę żadnych zasiłków, rent itp. Chcę po prostu pracować uczciwie. Ale 8h siedzenia przy biurku mnie przerasta. Po pracy w domu kładę się od razu do łóżka z helikopterem w głowie... Na komisji to wszystko powiedziałam, miałam nadzieję na stopień umiarkowany, 7h z półgodzinną przerwą dam radę pracować. Będę się odwoływać na pewno. W ogóle na tej komisji miałam wrażenie, jakbym była w jakimś równoległym świecie. Matrix normalnie.