Czytam, czytam i czytam. Co jakiś czas zaglądam czy wynaleźli coś nowego. Niestety... Minęło 2,5 roku od śmierci mojego męża, który walczył o życie też 2,5 roku. Glejak IV stopnia u 36 letniego zdrowego mężczyzny. Zmiany osobowości, alkohol,
bóle głowy. Po pierwszej operacji chemia i radio-terapia (razem) potem chemia w domu (tabletki). Przez 1,5 roku czuł się coraz lepiej. Nawet wrócił do pracy. Przeszedł wszystkie testy w tym i psychotesty potrzebne do kierowania samochodu służbowego. Wyniki rewelacyjne. I nagle... tąpnięcie. Bóle głowy... ciągłe. Zwolnienie lekarskie z pracy. Wymioty. Rezonans nie wykazuje wznowy. Więc do cholery co jest? Wpakowałam go do samochodu i zawiozłam do szpitala. Na przyjęciu Pani doktor oświadczyła, że mąż ma chorobę niespokojnych nóg? Żart? Czy Pani widziała historie choroby?
Gdyby nie znajoma w szpitalu to by nawet neurolog go nie zobaczył. A tak zobaczył i przyjął na oddział. I to nie była wznowa. To była choroba popromienna. Skutek radioterapii. Mojego męża zabiło lekarstwo a nie glejak. Po otwarciu okazało się, że choroba popromienna zabrała 3/4 prawej półkuli. Lekarz się mnie zapytał: a mąż normalnie funkcjonował? prowadził samochód? to nie możliwe.... A jednak. Wola życia mojego męża była niesamowita. Zawsze uśmiechnięty żartowniś. Po operacji gasł w oczach. Mózg obumierał dalej, wyłączał kolejne funkcje życiowe. W końcu odszedł... Odszedł w Hospicjum przy mnie, swoich rodzicach i bracie. Zostałam sama z dwójką dzieci (7 i 11).
Wiem jedno - zawsze trzeba wierzyć w cuda, robić co się da, aby żyć i to godnie żyć (opieka Hospicjum w ostatnich 3 miesiącach życia).
Gdybyśmy mieli możliwość zmiany leczenia - wybralibyśmy chemię celowaną i zrezygnowalibyśmy z naświetlań. Przecież radioterapia nie zabija tylko glejaka, ale wszystko co ma po drodze....
Wiary w najbliższych i siły Wszystkim życzę.
A gdy walkę przegra ktoś z Waszych bliskich to warto skorzystać z pomocy psychologa. Stawia na nogi nawet jeżeli wydaje Wam się, że wszystko z Wami w porządku.