Marychaj, dziekuje za pozdrowienia. Ciesze sie, ze napisalas, choc te kilka slow.
Ja nie jestem zajeta opieka taty, dlatego mam pewnie za duzo czasu, zeby myslec o tym wszystkim. Coprawda opiekuje sie i wiem co to znaczy opieka, jakie to wyzeczenie i jak duzo czasu zajmuje, ale moim malym i zdrowiutenkim synkiem. Czyli zupelna naturalnosc, moj wybor i tak to jest. Matki opiekuja sie malymi dziecmi a one dorostaja i sie rozwijaja.
Ech, a co do taty to tu nic nie jest normalne. Nie szukam odpowiedzi ani sensu w tym wszystkim, bo tu zadnego sensu nie ma. Od dwunastu lat jestem poza granica Polski, kontakt z moim tata byl glownie telefoniczny i Skype. Do takiego przywyklam. Nie mialam go na codzien ale laczylo nas wiele uczuc i wielki szacunek. A teraz... Tato zyje, ale zadzwonic nie moge. A jak zadzwonie to ktos mu przylozy sluchawke do ucha i sobie pogadamy, ale on nie wie z kim rozmawia. Powiedza mu, ze to ja. Odpowie "Acha", ale dalej nie wie... Nie przyjedzie do mnie, nie wezmie w rece swojego jedynego wnuczka i go nie przytuli, nie udzieli rad tak jak zawsze bylo. Moze i nawet nigdy nie ujrzy swiatla, bo stracil wzrok. On nie wie, ze jest po tej operacji, on nie wie jak bylo "przed", ale ja wiem. Widzialam go od zdarzenia dwa razy (6 tygodni i 3 tygodnie), a ten drugi raz to byl okropny. Tato mial jakies ataki "padaczkowe", ktore nie byly padaczka, krecil glowa we wszystkie strony, a twierdzil, ze nie kreci. Przykurcze mial doslownie wszedzie, a wzrok nieobecny, patrzacy sie w dal. A mi te obrazy wracaja, przewijaja sie z nocy na noc. Raz mi sie sni, ze zdrowieje, a raz leze w lozku i patrzac w sufit nie moge sobie wymazac tych scen.
Nazywaja to choroba, albo tak ladnie "stanem", juz obojetnie jakim: apalicznym, wegetatywnym, minimalnej swiadomosci... To dla mnie wszystko jedno. Ja to nazywam tragedia. Tragedia dla czlowieka i dla jego rodziny. Bo ta wieczna walka sie ciagnie, wlecze i Bog wie w ktorym kierunku. Choroba to dla mnie pokaszlec, polezec tydzien w lozku. Tu boli, tam swedzi, tam piecze. Moze jakas operacja. Sa gorsze i straszniejsze choroby, ale to, co nas dotknelo wychodzi poza te pojecie. To jest po prostu najwiekszym okrucienstwem na swiecie. Byc zamknietym we wlasnym ciele, nie majac swiadomosci przeszlosci, terazniejszosci i przyszlosci. Nie wiedzac co sie dzieje, kim sie jest.
Ja pojde na spacer, zrobie sobie kawe, kanapke jak zglodnieje, zawiaze buta jak sie rozwiaze, podrapie sie tam, gdzie swedzi. Ja zyje. A tato? To, ze tato mowi, oddycha i jego serce bije jest jego zyciem. Bo nic wiecej nie zrobi. Jest w 100 % zdany na kogos, bo sam nic nie potrafi, doslownie nic, oprocz malych ruchow. A pamietam jak sie cieszylam jak ruszyl 2 razy palcem, 15 miesiecy temu. A wiecie ile razy ja ruszam palcem w ciagu dnia? Mnostwo. I robie tysiace innych rzeczy, ktorych tata bedzie musial sie uczyc (a ktore umial i robil tez lepiej ode mnie- na przyklad jezdzic samochodem). A ile sie ich nauczy to zalezy od jego ciala, ktore nie chce z nim wspolpracowac. To takie okropne.
A ja widze te obrazy, te "przed" i "po" i dochodze do wniosku, ze naprawde nie ma nic gorszego na swiecie. Doslownie nic...
I ta tragedia zabrala mi tate a dala osobe, ktora oprocz tego, ze wiem, ze jest nim, niczym mi go nie przypomina.
Paula
P.S. Tak to musialam z siebie wyrzucic. Milej nocy